Z Batumi kierujemy się w wysokie góry. Jesteśmy na poziomie morza, a za niespełna 120 kilometrów będziemy przekraczać przełęcz Goderdzi, na wysokości 2025 m.n.p.m. Mozolny podjazd rozłożyliśmy sobie na półtora dnia. Wyjazd z Batumi się opóźnił przez próby znalezienia właściwego dla naszej kuchenki kartusza z gazem (zakończone niepowodzeniem) i padający deszcz. Chcieliśmy poczekać na przejaśnienie, jednak nie zanosiło się. Tak więc po przyodzianiu przeciwdeszczowych ciuchów ruszyliśmy stawić czoła największemu podjazdowi tej wyprawy.
Znad morza prosto w Mały Kaukaz
Oddalając się od miasta, z każdym kilometrem męczący ruch samochodowy się zmniejsza, a krajobraz opuszczonych zakładów przemysłowych i niekończących się warsztatów samochodowych stopniowo jest wypierany przez piętrzące się, zalesione pagórki. Początkowo jedziemy wzdłuż szerokiej rzeki Coruh Nehri, rozpoczynającej swój bieg w tureckiej części gór. Później rzeka odbija, droga jednak wiedzie nadal doliną wzdłuż jednego z jej dopływów. Robi się coraz piękniej, niestety silnie padający deszcz zważa nasze nastroje. Po około 50 kilometrach zatrzymujemy się na dłużej przy wodospadzie Makhuntseti i kamiennym, zabytkowym mostku o tej samej nazwie. Podbudowani pięknem otaczającej nas natury i posileni wysokokalorycznymi produktami z miejscowego sklepu ruszamy dalej. Tego dnia dojeżdżamy do Shuakhevi, na wysokość ok. 500 metrów. A do przełęczy Goderdzi jeszcze cztery razy tyle 🙂 Robiąc wieczorne zakupy zostajemy zaproszeni przez właścicielkę sklepiku na rozgrzewającą herbatę, a jej mąż zaprowadza Michała pod nieczynny budynek poczty, gdzie możemy rozbić namiot na noc. Korzystamy jednak z drugiej propozycji nocowania na boisku szkolnym nieco dalej od centrum miejscowości, nad szemrzącym strumykiem. Kończymy ten męczący dzień butelką lokalnego piwa, po której usypiamy w śpiworach jak dzieci.
Nazajutrz o poranku już nie pada, z zza chmur nieśmiało wygląda nastrajające optymizmem słońce.
Nieskalane turystyką piękno Kaukazu Małego
– A wy, riebiata, co tutaj robicie? Dokąd jedziecie?
– My z Polski. Jedziemy na rowerze z Batumi do Achalcyche. Jak daleko jeszcze do przełęczy?
– Łoo, ze czterdzieści kilometrów. Ale zaraz kończy się asfalt i droga będzie coraz gorsza. Jak wam się u nas podoba? Ja w tej wsi mieszkam już 15 lat. Kocham to miejsce, mój syn wyjechał do Tbilisi, ja z żoną zostałem! Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Rozejrzycie się, popatrzcie na te przestrzenie!
Mężczyzna z którym rozmawiamy zadumał się chwilę, utkwiwszy wzrok gdzieś w oddali, po czym dodał:
– Tutaj, na Kaukazie, widać prawdziwe piękno Europy.
W rozmowach z Gruzinami należy uważać, na przypisywanie ich Ojczyzny konkretnemu kontynentowi. Państwo Gruzińskie według różnych źródeł rozciąga się w całości na terytorium Europy lub Azji, a po prawdzie leży na styku obu kontynentów. Jednak dla miejscowych jest to temat drażliwy. Znakomita większość czuje przywiązanie do Europy i chełpi się tym, ze śmiałością wyrażając pogardę o rzekomych plotkach, jakoby Gruzja znajdowała się w Azji. Nasz rozmówca dodał jeszcze, że nigdzie w Europie nie ma tak wspaniałych i dziewiczych gór, jak pasmo Kaukazu Małego. Co tam nasze Karpaty, Alpy, Pireneje. Tu jest Europa, tu jest piękno! Widząc głęboką powagę, z jaką wypowiedział te słowa, nie miałem zamiaru polemizować. Niemniej Pan niezwykle mi zaimponował swoim przywiązaniem do miejsca i autentyczną radością, że ktoś przejeżdża przez jego wieś, obok jego domu w celu poznawczym. Jak się żegnaliśmy, wskazał ręką oddalony o kilkaset metrów biały, murowany budynek z dumą zaznaczając, że w nim mieszka. Przy okazji pochwalił się nowym lakierem w kremowej Ładzie, dostojnie stojącej na podjeździe.
W jednym miał rację – ten rejon Kaukazu jest rzeczywiście dziewiczy, niezmieniony przez pojawienie się jakiejkolwiek turystyki. Ciężko się w nim nie zakochać. Choć życie w takim miejscu nie jest łatwe – wiosny i lata są deszczowe, zimy na tej wysokości niezwykle mroźne i śnieżne. W sklepie spożywczym można znaleźć tylko podstawowe produkty, mizernej jakości asfaltowa droga zaraz przechodzi w gruntówkę. Ludzie są zdani wyłącznie na siebie i żyją głównie z wypasania bydła oraz rolnictwa. Dla porównania, turystyka w północnej części Gruzji, w Kaukazie właściwym, rozwija się w bardzo szybkim tempie. Rejon takich miejscowości jak Mestia czy Stepancminda obfituje w szlaki turystyczne, wyciągi narciarskie i całą otoczkę obiektów noclegowych i gastronomicznych. Dla mieszkańców na pewno to jest lepsze, bo mają dodatkowe, sezonowe źródło utrzymania. Jednak tutaj, na transkaukaskiej drodze krajowej do Achalcyche, sporadycznie pojawiają się tylko motocykliści, amatorzy terenowych aut 4×4 lub osobnicy nam podobni. Aż ciężko uwierzyć, że kilkadziesiąt kilometrów stąd leży takie Batumi, wypełniona kasynami i ekskluzywnymi hotelami oaza przepychu i bogactwa.
Zdobywamy przełęcz Goderdzi na pace Forda Transita
Mijając tabliczkę wyjazdową z Khulo przejeżdżamy ostatnie metry nawierzchni utwardzonej. Pozostały dystans przyjdzie nam pokonać po szutrze, na początku całkiem dobrym. Drastycznie zwiększa się jednak nachylenie, podjazd staje się bardzo mozolny. Włożone trudy wynagradzają kapitalne widoki – droga, wiodąca początkowo dnem doliny wzdłuż wąskiego już strumyka odbija od niego i wspina się bez ceregieli na nieduży płaskowyż. Mijamy rozrzucone na wzgórzach domki, do których nie da się dojechać żadnym samochodem. Zalesione pagórki coraz częściej ustępują miejsca bezkresnym halom, na których pasą się stada krów i owiec.
Nastraszeni opowieściami podróżników, którzy byli tu przed nami, mamy cały czas w pogotowiu gaz pieprzowy na psy. W rejonach wypasu bowiem nietrudno się natknąć na psiego stróża całego stada – owczarka kaukaskiego. Jak każdy wie, kręcące się koła w rowerze działają na większość psów niczym czerwona płachta na byka. Nigdy spotkanie z rozwścieczonym czworonogiem nie jest przyjemne, a co dopiero, gdy stajemy oko w oko z taką bestią… Dwa lata wcześniej, odwiedzając rejon Akhalkhalaki, dwukrotnie spotkałem się z agresją tych psów. Na szczęście mogłem się schronić w samochodzie, którego złapałem na stopa. Tym razem taka opcja nie wchodziła w grę. Gaz, który mieliśmy, to oczywiście tylko półśrodek i jedynie pozór bezpieczeństwa. Na wszelki wypadek widząc stado już z daleka wypatrywaliśmy jego obrońców. Całe szczęście nie dane nam było stanąć w szranki z jednym z nich.
Ostatnie 15 kilometrów to istna mordęga. Stan nawierzchni i nachylenie drogi nie pozwalają na poruszanie się w sensownym tempie, a robi się późno. Nie możemy sobie pozwolić, aby zmierzch zastał nas na tej wysokości. Podejmujemy decyzję o złapaniu stopa. Nie jest to jednak takie łatwe… Kto by pomyślał, w Gruzji? 😉 Im wyżej, tym ruch mniejszy. Co prawda pojazdy na nasze zamachanie zatrzymują się zawsze, ale albo zjeżdżają w dół do następnej wsi, albo nie można do nich wcisnąć nawet szpilki, a co tu mówić o dwóch chłopach i obładowanych rowerach. W końcu, za dość wygórowaną kwotę, zabiera nas marszrutka. Ale nie taka zwykła – towarowy Transit z trzema siedzeniami z przodu i wielką paką, w której lądujemy my z rowerami. Drzwi są przywiązane na sznurek, wszystko się telepie, przednia kaseta roweru mi się wbija w udo. Na naszych twarzach gości jednak uśmiech – jedziemy! Za chwilę będziemy na przełęczy, pod którą podjeżdżamy od wczorajszego południa. To nic, że Transitem, takie drobne oszukaństwo można sobie wybaczyć. Kierowca widząc nasze pogodne nastroje, podgłośnia ruskie disco, rzężące z głośników.
Szczery uśmiech ma największą wartość
Przełęcz Goderdzi. Na środku stoi betonowy witacz, z zaznaczoną wysokością. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, niestety bez widoku bo akurat naszła chmura. Poza tym jak okiem sięgnąć brak oznak cywilizacji, a tym bardziej turystycznej komercji. W oddali leniwie przechadzają się krowy, wśród kilku drewnianych opuszczonych chatek leżą pryzmy śniegu. Jest nawet jedna czynna kafejka, do której wnętrza zaprasza nas właścicielka. Nie korzystamy – przed nami emocjonujący zjazd! Gruntowa, błotnista droga częściowo pokryta rozjeżdżonymi krowimi plackami, prowadzi nas w dół w pożądanym kierunku. Po kilkuset metrach wyjeżdżamy z chmury, a naszym oczom ukazują się wioski pasterskie. Nie spodziewaliśmy się, że rejon znajdujący się tak wysoko, może być zamieszkały! Co prawda pasterze mieszkają tu tylko przez kilka miesięcy – późną jesienią wracają ze stadem do swoich domostw położonych niżej, gdzie przeczekują zimę.
Mizernie sklecione chaty wyglądają, jakby się zaraz miały rozlecieć. Połatane blachą, nietrzymające pionu konstrukcje bez bieżącej wody, kanalizacji, również często elektryczności są zamieszkiwane przez całe rodziny. Zastanawiało mnie, czy z dzieci zdjęty jest obowiązek szkolny z racji konieczności przebywania z rodzicami z dala od miejsca stałego zamieszkania? W pewnym momencie podbiegają do nas trzy zakatarzone, ale wesołe pociechy. Radośnie machają i witają nas okrzykami po gruzińsku. Takie sceny są dla mnie zawsze niezwykle wzruszające. Co takie dziecko może sobie o nas pomyśleć? Pod jego domem zatrzymali się kosmici w kaskach i odblaskowych strojach. Do tego jadą rowerami objuczonymi czterema sakwami – dokąd i po co? Dla przyjemności? Niewątpliwie jesteśmy dla takich maluchów atrakcją, wydarzeniem w szarej codzienności. Jednak mimo powierzchownej radości na twarzach nietrudno w ich oczach dostrzec smutek i osowiałość. Podarowane przez nas pamiątki przywiezione na takie okazje z Polski nie zmienią ich losu i nie poprawią trudnego bytu. Możemy im tylko pomachać na do widzenia i pozostawić ich beztroskę we wspomnieniu…
Więcej zdjęć z wyprawy do Gruzji możesz znaleźć tutaj.