– trzeci dzień w Kirgistanie, a Wy jeszcze nie piliście Kumysu?! – krępy pasterz, trudniący się sprzedażą lokalnych specjałów nie ukrywa oburzenia. – to dobrze trafiliście, ribjata, u mnie jest najlepszy! Zaraz naleję – ile chcecie, pół litra, litr? Dawajcie litr, na pewno zasmakuje! – i już znika za drzwiami drewnianego wagonu na kołach, nie poczekawszy nawet na odpowiedź. Gdy wraca, jego twarz pokornieje w uśmiechu. Pana rozpiera duma, że kumysowe rozdziewiczenie dwóch rowerzystów z Polski dokona się właśnie trunkiem jego produkcji.
Kumys, czyli sfermentowane, kobyle mleko
Jesteśmy na przełęczy Chyyyrchyk (2389 m.n.p.m), w promieniu wzroku mamy cały Kirgistan w wersji mini. Wśród soczyście zielonych łąk, jak okiem sięgnąć wszędzie białe jurty, wokół których pasą się konie. Niektórzy pasterze próbują ogarnąć swoje stadko, zaganiając zwierzęta w jedno miejsce, inni leniwie siedzą przy ogniskach albo grillach, piekąc baranie szaszłyki i popijając kumys. Stare Daewoo Tico powoli wpiarduje się na szczyt po asfaltowych serpentynach, wyprzedza go wysłużona, chińska półciężarówka, z krową na pace.
Dużo się dzieje – jest tak bardzo INACZEJ, niż w pustym Tadżykistanie.
Ulubiony przysmak Kirgizów
– wkusne! (pyszne) – stwierdzam trochę na wyrost, po pierwszym łyku tej dziwnej mikstury. Zwykle jestem chętny próbować lokalnych potraw i napojów, jak bardzo oryginalne by nie były. Kumys to tradycyjny napój koczowniczych ludów Kirgistanu, ale popularny jest także w Kazachstanie czy Mongolii. Powstaje na bazie klaczego mleka. Lokalsi piją go ze smakiem, co więc mnie może spotkać? Problemy żołądkowe gdyby miały nadejść, już dawno by mnie dopadły. Jednak Kasia przed wyjazdem przestrzegała – „nic gorszego w życiu nie piłam! A gdy wylałam ukradkiem niedopitą resztę – gospodarze od razu mi dolali! Masz, pij na zdrowie, dziecko!”
Po wypiciu pół litra, w głowie zaczyna szumieć, robi się błogo. Pytam zdezorientowany, czy kumys zawiera alkohol. Pan tajemniczo się uśmiecha, wybucha dziwnym chichotem rzucając gromkie „da!”, po czym ochoczo klepie mnie po ramieniu. Do końca wyjazdu nie wiedziałem, czy ta odpowiedź była sarkazmem, dopiero wujek Google wyjaśnił, że kumys powstaje na bazie alkoholowej fermentacji cukru mlecznego. Czyli miało prawo się trochę w głowie zakręcić 😉
Niemniej wówczas intrygujące zachowanie pasterza o groźnej z początku aparycji podsuwało rozmaite obrazy… może dodają do kumysu rozweselającą marihuanę? 🙂
Ten post jest częścią rowerowej wyprawy przez Tadżykistan i Kirgistan, która odbyła się wiosną 2018 roku. Celem wyprawy było przejechanie „Pamir Highway”, prowadzącej przez najwyższe góry regionu, poznanie zamieszkujących Pamir ludzi oraz dowiezienie do Murgabu 150 paczek kredek, przeznaczonych dla dzieci właśnie budowanego przedszkola.
Koniak Biszkek właściwym podsumowaniem wyjazdu
Im niżej zjeżdżamy, tym więcej wsi, tym przyjaźniejsze temperatury, tym więcej ciekawych sytuacji. Podziwiamy zmieniający się krajobraz i niesamowite kolory, przypominające nieco góry Landmanalaugar na Islandii. Kto by pomyślał, że po przejechaniu Pamir Highway nasze oczy czeka jeszcze taka uczta! Błędnie sklasyfikowałem w myślach ten fragment wyprawy jako nudnawy tranzyt do Osz, z którego mam powrotny samolot.
Któregoś dnia celowo szukamy miejsca na biwak wcześniej, aby skorzystać z przychylniejszych, wieczornych temperatur i uczcić kończącą się wspólną przygodę jakimś dobrym alkoholem. Pani w sklepie poleca lokalny koniak Biszkek. Do wyboru jest jeszcze piwo Szachterskoje (kopalniane). Chociaż ponoć Biszkek jest brzydkim miastem, jego płynna forma trafia w moje i jankowe podniebienia jak ulał. Wokół widok na skaliste góry, nieopodal szumi potok… czego chcieć więcej? Chwilo, trwaj 🙂
Kirgiz schodzi z konia
Opowiem wam jeszcze o przygodach ostatniego wieczoru, przed dojechaniem do Osz. Dość długo szukaliśmy miejsca na biwak – albo były zabudowania, albo przegonił nas wściekły byk głośnym rykiem (serio, nawet zaczął nas gonić!). Wreszcie zjechaliśmy nad potok i postawiliśmy namiot na jakiejś łące. Gdy już się ściemniało, a my gotując obiad, byliśmy po kilku piwach (przemieszczanie się w takim stanie byłoby wysoce nierozsądne), zza drzew wyłoniła się postać na koniu. Nie był to Królewicz, a koń nie był biały, to nie ta bajka 🙂
Czas uciekać?
Kirgiz, żywo gestykulując usiłował nas uświadomić, że znajdujemy się na jego terenie. Próbowaliśmy się jakoś dogadać, ale był chyba pierwszą osobą podczas naszej wyprawy, która nie rozumiała słowa po rosyjsku. O co może mu chodzić, czy mamy sobie pójść? Zeskoczył z konia i zaczął interesować się kuchenką Janka. Mechanizm działania benzynówki spodobał mu się na tyle, że… zaproponował wymianę – kuchenka za 2 barany 😀 Przynajmniej tak zrozumieliśmy – wskazał na kuchenkę, udał, że chowa ją pod pazuchę, po czym zabeczał jak baran, pokazując dwa palce 😉 Z przykrością musieliśmy odmówić, choć propozycja takiej góry mięska była całkiem zachęcająca. Tylko… jak przewieźć je samolotem?
Na szczęście nasza obecność nie była dla Pana żadnym problemem i pozwolił nam zostać nad rzeką do rana. Nazajutrz odwiedził nas ponownie, już synem. Pokazaliśmy im kilka zdjęć z okolic Sary-Tash i przełęczy po drodze.
Niebo a Ziemia
Kilka dni rowerowania przez Kirgistan stworzyło w mojej głowie całkiem spory kontrast, w stosunku do ponad dwóch tygodni spędzonych w Tadżykistanie. Tu w sklepach jest całkiem sensowny wybór produktów (także na wsi), na drodze przyzwoitej jakości asfalt, jedynie ludzie się nie zmienili – nadal bardzo otwarci i gościnni. W knajpach jest wybór dań, jest też wi-fi! Mogę zadzwonić do domu 😀 Może to powierzchowne wrażenie, ale poczułem się, jakbym przekraczał granicę wschodnich Niemiec z Polską w latach 90-tych, znaną z opowieści dziadków.
Kraj zdecydowanie wart dalszej eksploracji, niestety nasza wspólna podróż kończy się za kilkadziesiąt kilometrów, w Osz.
Na koniec jeszcze trochę zdjęć z nieprzyzwoicie pięknej drogi między Sary-Tasz a Osz.

Zobacz także:



Super! 🙂