Nie wszystkie aspekty podróżowania są pozytywne i kolorowe. Czasem ludzkie cechy, które odczytujemy jako życzliwość, chęć pomocy i zainteresowanie, to zwykle wyrachowanie i pazerność. Przyjechałeś do rozwijającego się kraju, który według Internetu jest „nieodkrytym, dzikim rajem dla backpackerów i sakwiarzy”? Wiedz, że niejeden Niemiec, Holender i Szwajcar też chce zobaczyć ten raj. Zaś autochtona, który nadwrażliwym nosem wyczuł euraski, bardziej niż troska o samopoczucie interesuje Twój worek pieniędzy. Po co być miłym, czemu nie zagarnąć więcej? Przecież pewnie już tu nie wrócisz.
Jak się nie podoba, to do widzenia… my friend.
Rzecz dzieje się w Albanii. Wysokie, trudno dostępne góry północy skrywają wioskę Theth. Niegdyś pasterska miejscowość dziś intensywnie rozwija się turystycznie. Rozwój turystyki w rozumieniu albańskim. Tradycyjne dla regionu kamienne domy są stopniowo wypierane przez drewniane lub ceglane konstrukcje, które są tańsze w eksploatacji.
Strudzona po kilkudniowej, górskiej tułaczce para Polaków znalazła schronienie w niejakim Marashi Guesthouse. Państwo w średnim wieku witają przybyszów promiennymi uśmiechami, jednak do turystów wychodzi syn właścicieli mówiący po angielsku. Cwaniacki wzrok i nieustępliwość przy targowaniu – już prawie zapala się czerwona lampka. Para jednak decyduje się na wynajem. Syn gospodarzy zachwala lokum – przestronny pokój z WC, ciepła woda, Wi-Fi.
Wszystko fajnie, jednak dzień później okazuje się, że pokój w którym ich ulokowano, został zarezerwowany już wcześniej przez kogoś innego na bookingu. Wiadomo, gwiazdki zadowolenia i opinia na znanym portalu rezerwacyjnym są ważne. Backpackerzy lądują więc w pokoju dwa razy mniejszym, z toaletą piętro niżej. Syn właścicieli, rzuciwszy płytkie ’sorry, my friend’, informuje, że przez kilka godzin nie bardzo można korzystać także z tej łazienki, bo jest przypisana do innego pokoju. Potem zmienia wersję – w końcu nie bardzo wiadomo, o co mu chodzi.
Para wraca z całodniowej wycieczki na obiad (wykupili pobyt z posiłkami). Spotykają syna właścicieli – pytają, z którego prysznica mogą skorzystać. –ee… właściwie to do 19 z tego na dole w pokoju, potem z innej, bo przyjadą goście. A już ruszyli ze Szkodry. Polscy turyści wiele są w stanie tolerować, ale… no, chyba trochę inaczej się umawiali. Pada głos sprzeciwu, prośba wyjaśnienia – zapłacili w końcu niemałe pieniądze za noclegową usługę – okazuje się, że wybrakowaną. I nie chodzi tu o wygórowane oczekiwania, a o zasadę i zwykły szacunek dla drugiego człowieka. W odpowiedzi słyszą: – to i tak jest dobra cena, mówiłem wam! Jak chcecie, możecie opuścić pokój.
Sytuację próbuje ratować jeszcze gospodyni, której synalek pewnie i tak przedstawił swoją wersję. Donosi jedzonko, uśmiecha się, pokazuje na góry – „Qafe e Valbones, bukur?” – pyta prostym albańskim, czy podobało im się dzisiaj na przełęczy.
Szkoda, że wraz z pojawieniem się możliwości łatwego zarobku bezpowrotnie znika tradycyjna albańska gościnność. Zastępuje ją chęć zysku za wszelką cenę, co jest widoczne szczególnie i młodego pokolenia.
Kawa z mlekiem w knajpie? Oczywiście, 400 leków (12 zł). Co z tego, że lokalni kierowcy płacą po 100. Paczka chusteczek w sklepie? 100 leków (3 zł). Zaraz… wczoraj kosztowała 20 leków. Cóż, pani chyba zapomniała… zresztą o co mi właściwie chodzi. Niecałe euro dla zachodniego turysty jest niczym splunięcie.
Żeby nie było – powyższe sytuacje oparte na faktach, nie są historiami mrożącymi krew w żyłach. Zdaję sobie sprawę, że zdarzają się o wiele poważniejsze oszustwa. Niemniej przytoczone przykłady mają na celu zarysowanie problemu i odnalezienie, w którym momencie następuje transformacja osobowościowa tradycyjnie gościnnego i bezinteresownego człowieka w żadną zysku kapitalistyczną hydrę. Szczególnie, że do albańskiego Theth coraz częściej przypisuje się taką niechlubną opinię.
Turystyczny rozrost Theth następuje w coraz mniej kontrolowany sposób. Ciekawe, czy gdy już dociągną asfalt, zrobi się z niego drugie Zakopane?
Nauczeni od małego
Słaby przykład? Wobec tego przenieśmy się do Azji Środkowej. Górska droga, zwana Pamir Highway przyciąga wielu rowerzystów i motocyklistów z całego świata. Lokalna, skromnie żyjąca ludność doskonale wie, jak wygląda w pełni wyposażony sakwiarz lub ekipa kilku aut 4×4. Trudno im się dziwić ,że wrzucają do jednego worka przybyszów z dalekiego zachodu i oferując nocleg czy obiad podają zawyżone ceny, bliższe normalności dla Anglików czy Francuzów, zaś kompletnie nie do zaakceptowania dla Polaków.
20 zł za talerz zupy. Czy my jesteśmy na warszawskim Rynku starego miasta, czy w zadupiastym Langar, w Korytarzu Wachańskim? Bo czegoś nie rozumiem – nie kryję oburzenia, gdy słyszymy cenę za drobną strawę w Tadżykistanie. – przecież to dla Was nie dużo, a dalej, w Aliczur, w Murgob ,to dopiero będzie drogo. – bezczelnie odpowiada młody Tadżyk, który zgarnął nas do siebie do domu na zupę, usłyszawszy zapytanie o jedzenie. Wpierw próbował nas sztucznie zagadywać, udając zainteresowanie wyprawą. Przyjemna atmosfera pryska niczym bańka mydlana. Rzucamy połowę tego, co powiedział i spadamy. Zapewne i tak jest zadowolony, 50 somoni to całkiem sporo jak na lokalne warunki. Wolał z początku rzucić wyższą cenę i się z nami wykłócać, bo co mu szkodzi? Przecież prawdopodobieństwo, ze wrócimy do Langar jest niewielkie.
Przemierzając rowerami Tadżykistan często machały do nas dzieciaki. Niektóre nawet wybiegały z posesji na drogę by przybić piątkę, popatrzeć z zaciekawieniem. W miejscowościach, położonych nieopodal atrakcji turystycznych (np przy słynnych gorących źródłach), zamiast zdawkowego „hello” dzieciaki krzyczały „somoni!”. No daj choć kilka, przecież stać Cię.
W kirgiskim Osz było jeszcze gorzej. Zgraje nastolatków, czatując wieczorami na większych skrzyżowaniach, podbiegały z kubeczkami do zatrzymujących się na światłach aut, waląc w szybę i żądając pieniędzy.
W Tadżykistanie dzieci były zawsze chętne do pomocy, nie zawsze jednak była ona bezinteresowna.
Dlaczego oni nam to robią
Patrząc obiektywnie – niestety często winę za takie, a nie inne podejście rozwijających się społeczeństw do nas, turystów, ponosimy my sami. Burzymy się, że lokalsi nie mają do nas szacunku, ale czy my mamy szacunek do nich?
Patrząc ogólnikowo – czy część z nas, jadąc do tej dzikiej Gruzji czy innego Kirgistanu, nie czuje się jak paniska? Ceny są niższe niż u nas, dlaczego mamy sobie żałować? Przyzwyczajeni do konsumpcyjnego modelu życia pozwalamy sobie na więcej, często tracąc zdrowy rozsądek i nieświadomie wykorzystując drugiego człowieka i luki prawne w odwiedzanym kraju.
Autochtoni dostosowują się do potrzeb, kreowanych przez nas samych. Trudno przecież im się dziwić, ze chcą zarobić, a skąd mają wiedzieć, że zachód zachodowi nie równy i nie każdy turysta w sportowych ciuchach z decathlonu ma portfel wypchany kasą?
Często w swoich krajach ubolewamy nad niehumanitarnym traktowaniem zwierząt, oburzamy się słysząc, że są męczone ponad miary wyłącznie dla ludzkiego zysku. Parze Belgów nie przeszkadzało jednak wynająć konia, objuczyć go rowerami i sakwami, aby po kilku godzinach znaleźć się na szczycie. Na przełęczy można zrobić zdjęcie z w pełni wyposażonymi rowerami, a potem lekko i przyjemnie zjechać.
Obwieszony turystycznym sprzętem rowerzysta dla gruzińskich dzieciaków może przypominać kosmitę.
Już turystyka, jeszcze nie masowa
W swojej opowieści celowo pominąłem historie nieuczciwych taksówkarzy lub sprzedawców na turystycznych bazarach z pamiątkami. Oszustwa tej pierwszej grupy są na porządku dziennym w wielu krajach – także tych, uznawanych za rozwinięte (swego czasu w Polsce nagłośniono przypadek „przewozu osób”, oszukujących klientów. Wsiadający pasażer pytał: ile za kilometr? Słysząc odpowiedź złotych dwadzieścia, łudząco podobnie brzmiące do złote dwadzieścia, wsiadał uspokojony, a po zakończonym kursie płacił horrendalną sumę).
Być może uznacie, że zaprzeczę sam sobie – wg mnie turystyka masowa niesie za sobą jedną, podstawową zaletę – powstaje konkurencja. Rynek nasycony odpowiednią podażą miejsc noclegowych daje nam, odwiedzającym, wybór. Wyższy standard oznacza wyższą cenę, nie ma mowy o umownej standaryzacji cen na założonym z sufitu pułapie.
Z drugiej strony nietypowe destynacje podróżnicze wybieramy, by poczuć egzotykę i nieoczywistość, a drobne oszustwa zwykle są ich częścią. W przypadku ewidentnego nabijania w butelkę warto trochę ponegocjować lub nawet się powykłócać.
Pamiętajmy o najważniejszym – gdziekolwiek jesteśmy, miejmy szacunek do drugiego człowieka i jego pracy. Dopiero wówczas możemy go oczekiwać z drugiej strony.
Zdaję sobie sprawę, że nie wyczerpałem tematu. Napisz proszę w komentarzu jakie jest Twoje zdanie, na temat traktowania turystów niczym chodzące portfele. Będę wdzięczny, jeśli uzupełnisz moje refleksje swoją historią z życia wziętą.
Dziękuję 🙂
Zobacz także:



Trzeba sobie uzmysłowić że Polacy są dla tamtych ludzi Bogatym Zachodem, oni nie rozróżniają akcentów angielskiego 🙂 Apropos standaryzacji cen… Od kilku lat jeżdżę na deskę we francuskie Alpy i odnoszę wrażenie że tamtejsze ceny są porównywalne do polskich. Ostatnio byłem w tym znienawidzonym Zakopanym 🙂 i nie odczułem cen jak o przesadnie wysokich. Mało tego, kiedyś haj jeździliśmy z klasą w góry to nikt nie wchodził jeść do schroniska bo ceny wydawały się astronomiczne, teraz są po prostu zwyczajnie przeciętne w porównaniu do cen w reszcie kraju (pomijając wakacje nad polskim morzem gdzie nadal obowiązuje kto weźmie więcej za coraz większe gówno). Także ten, jeśli stać cię na wakacje w Polsce to i stać cię za granicą. Czasem warto wybrać oklepane kierunki aby nie denerwować się na zachłanność tubylców. Ja wiem jedni wolą survival inni hotele, ja jestem gdzieś po środku bez skłonności sadomaso oraz królewny śnieżki:) Pozdrawiam serdecznie
Dziękuję za wypowiedź 🙂 Zgadzam się z Tobą – Tadżyk czy Albańczyk nie ma obowiązku wiedzieć, ile różni się przeciętna pensja Polaka i Niemca – trudno ich za to winić. Na alpejskich stokach nie byłem, ale słyszałem podobną opinię do Twojej a propos cen. Też myślę, że najważniejsze to świadomie wybrać kierunek, aby będąc ewentualnie nabijanym w butelkę się po prostu nie zdziwić. Pozdrawiam również!
W pełni się zgadza za całością…bylam długi czas w Albanii i Zambii, nie jako turystyka, ale jako wolontariusz i czuję się wyczerpana tłumaczeniem tubylcą, że nie jestem chodzący bankomatem… 🙁 i zgadzam się ze w dużej mierze to nasza wina, wielu turystów bez zastanowienia szata kasą sądząc, że skoro tutaj tak biednie, to on stanie się na chwilę dobrodziejem, panskiem z zachodu…a w przypadku Afryki, poroste pieniędze, to najgorsza krzywda jaką im możemy zrobić! Plus oczywiście cała sprawa z zanikiem gościnności i życzliwości również jest przykra 🙁 choć na pocieszenie mam jedną historie udowadniającą, że wciąż są bezinteresownie ludzi…raz gdy wylądowała na Zanzibar że, okazało się, że pomyliłam karty i nie mam przy sobie radnych pieniędzy po za ok. 10 dolara i, a musiałam dojechać jakieś 50 kilometrów do mojego hostelu. Tak więc postanowiłam, że pojadę dala dala (to ichniejsze busiki, bardzo tanie:))…oczywiscie przy wyjściu z lotniska dopadło mnie tuzin taksówkarzy, tak więc zapytałam jednego z nich gdzie mogę znaleźć najbliższy punkt, przez który przejeżdżaj dala sala (tam nie ma przystanków jako takich:)) no igosc oczywiście zaczął mnie namawiać, że on tano, że to i tamto, a ja uparcie powtarzała dala dala…w końcu się poddał i mówi, że chociaż weźmie mnie do „przystanku”…skracajac historie, wziął mnie do „przystanku” za resztę, która mi zostałaby po zapłacenia za dała dała, bo powiedziałam mu cała historie o karcie i.t.d… Myslalam, że mnie zostawi „na przystanku” i już, ale robiło się powoli ciemno i on stwierdzi, że poczeka, aż wsiade do autobusu, bo chcę mieć pewność, że jestem bezpieczna…po pewnym czasie zaproponował mi, że weźmie mnie do mojego hostelu za darmo…i faktycznie mnie tam zabrał, opłaciło mu się ta dobroć, bo nie tylko oddałam mu kasę za pierwszy przewóz, ale i skorzystałam jeszcze kilka razy więcej, gdy wylądowałam na koniec pobytu w Stonetowne…a więc tydzień później…aczywiscie po drodze padło z jego strony padlo kilka propozycji do odrzucenia, ale generalnie okazał się bardzo dobrym i życzliwym człowiekiem! 🙂
Dzięki za ciekawą, dającą do myślenia historię! Też uważam, że mimo wielu przeciwności losu trzeba wierzyć w ludzi. Bo każdy w głębi serca jest dobry, a uczciwość się opłaca. Pozdrawiam 🙂
Właśnie odkryłam twój blog i będę tu zaglądać. Świetny wpis.
Bardzo dziękuję i zapraszam 🙂
Hej,
Idealnie „wstrzeliłeś” się z wpisem, bo kilka dni temu wróciłem z miesięcznej podróży po Tajlandii i wciąż mam mały niesmak. Pomimo wszelkich starań i tak zostałem kilkukrotnie „oszukany” na drobne kwoty. Najgorsze były pierwsze dni, bo nie miałem cenowego punktu odniesienia, tzn. nie wiedziałem czy cena danego produktu znacznie odbiega od rzeczywistości. Wyznaczyłem sobie dwa punkty orientacyjne: cenę wody oraz cenę pad thai (najpopularniejsze danie w Tajlandii, serwowane wszędzie). Wiedziałem, że 1,5 L wody w sieciówce kosztuje ok. 15 THB, a przystępna cena za pad thai’a to ok. 50-60 THB, więc pierwsze co robiłem po otrzymaniu menu, to sprawdzenie ceny tych dwóch. Niestety lokalsi byli w posiadaniu dwóch kart menu – jedna dla Tajów, a druga dla turystów z kilkukrotnie większymi cenami. Osobiście nie było dla mnie różnicy, czy zapłacę za zupę 6 zł, czy 12 zł, bo to wciąż niska cena w porównaniu z cenami w Polsce, jednak dla zasady i dobrego samopoczucia nie dawałem się robić w bambuko. Co więcej, zupa za 6 zł smakowała lepiej 🙂 Zachód zachodowi nie równy lecz dla nich biały człowiek to worek pieniędzy, a przy dłuższej podróży robi się to trochę irytujące. Na szczęście ukryłem się przed światem na jednej z tajskich wysp i odnalazłem spokój 🙂
No właśnie, tu chodzi o zasadę. Jeśli będziemy dawali się w taki sposób skubać, dla autochtonów to będzie normalna praktyka. Dzięki za podzielenie się swoimi doświadczeniami, pozdrawiam!
Dlatego trzeba jeździć do rozwiniętych krajów, takich jak Norwegia, Niemcy, Kanada, Japonia…
Ceny są takie same dla turystów jak i tubylców, nikt nie stara się cię oszukać (bo i po co) i komfort podróży/hoteli jest wyższy.
A jak za kogoś to za „drogo”, to niech dalej jeździ po Albaniach i Tadżykistanach, a potem narzeka, że przepłaca za nocleg bez łazienki w pokoju z kozą właściciela.
Bardzo dobry wpis, niestety, ludzie z Zachodu już nie jeden kraj zepsuli swoją obecnością. Dla lokalnych w tych krajach będziemy chodzacymi bankomatami zawsze. Podstawa – asertywność. Widzac próbe ewidentnego naciągnięcia nie wolno odpuścić . W Theth trafiliśmy na miejsce gdzie próbowano wykorzystać nasze zmeczenie i naciągnąć nas na opłaty za rozbicie namiotu i skorzystanie z łazienki jak za pokój. Wystarczyło zacisnąć zęby i wrócić 300 metrów wyżej, to samo mieliśmy już w normalnych cenach. Oczywiscie ku zdziwieniu wspólmieszkańców z Zachodu,ze wogóle chcemy w namiocie nocować, bo przeciez pokoje takie „tanie”. Do tego w Albanii powszechne jest wartościowanie gości. Albańczycy doskonale znają status majątkowy Niemców, Jankesów czy Polaków lub Czechów, i potrafią wiele zrobić dla zadowolenia tych pierwszych kosztem nas, co też odczuliście trochę na własnej skórze.
Komentarza autorstwa „horsey” powyżej to nawet nie skomentuję, bo szkoda mi wchodzic w polemikę na tym poziomie…
Na ten blog będę z kolei wracał i chetnie zapoznam się z resztą wpisów, bo w fajny sposób i interesujące miejsca podróżujecie. Pozdrawiam 🙂
Masakra, w tym całym szaleństwie można zapomnieć, że przyjechało się łazić po górach… dzięki za podzielenie się swoją historią. Zapraszam do innych wpisów, cieszę się, że blog się podoba. Pozdrawiam! 🙂
Bylem w Prokletijach po stronie czarnogórskiej i bardzo miło wspominam tamtejszych ludzi, nomen omen większości Albańczyków. Byłem także w pasie nadmorskim środkowej Albanii i tam też uczciwość miejscowych biła po oczach. Może miałeś pecha w Theth, może jednak akurat tam są świnie nie ludzie… W Gruzji to samo, trzeba bardzo uważać w pięknej górskiej Mestii. Może góry mają cos takiego, że miejscowi często okazują się szujami pazernymi na kasę?
Może – lokalni mogli się też sparzyć po zachowaniach niektórych turystów.