Dziesiątki kanałów, łodzie zamiast samochodów. Ukraińska Wenecja może urzekać niczym ta oryginalna, włoska – jednak nie ma tu zabytkowych kościołów i brukowanych uliczek. Są natomiast drewniane, wąskie kładki, meandrujące między domami rybaków, kolorowe kwiaty na gankach, piejące koguty w przydomowych gospodarstwach. Położone w środku ujścia do morza jednej z najdłuższych rzek Europy jest jedyną w swoim rodzaju ostoją dzikiego ptactwa i synonimem sielskości. Szczególnie zauważalne wczesnym latem – wówczas odwiedziliśmy Wilkowo.
Trzeci kilometr po deskach
– Jakim cudem doszliście tak daleko? Pobłądziliście w tych zaroślach? – z nieukrywanym zdziwieniem pyta pan Serioża, zaciągając się papierosem. Wyluzowany, opiera się o krzywą ścianę bielonego domu i ciągnie dalej, nie czekając na odpowiedź – zwykle turyści robią tylko krótki spacer do pierwszego mostku i wracają, albo wynajmują łódkę i płyną do nulowego kilometra. Wiecie, że zaszliście do ostatniego domu przed kanałem? Maładcy!
Czyli „zuchy”. Tego określenia nadużywają na wschodzie absolutnie wszyscy. Rzeczywiście, po wąskich kładkach wzdłuż kanałków szliśmy dobrą godzinę. Zachwycaliśmy się urokliwymi domami na niezliczonych wyspach i sposobem, w jaki zorganizowano sobie tutaj życie. Nawet się nie zorientowaliśmy, że do najbliższej utwardzonej drogi z miejsca, w którym się znajdujemy, są prawie trzy kilometry. Tymczasem gospodarz ostatniego domu chowa się za drzwiami letniej kuchni. Słyszymy tylko: Rita, wstaw wodę na czaj! – i już wiemy, że na czaju się nie skończy.

Ukraińska Wenecja i jej sielskość
Ukraińska Wenecja – choć w oddalonym od cywilizacji miasteczku obwodu odeskiego próżno szukać zabytkowych kościołów i słynnych na cały świat placów, Wilkowo na to miano zdecydowanie zasługuje. Prawie połowa wciśniętego w środek delty Dunaju, dziewięciotysięcznego miasta, nie ma dostępu do jakichkolwiek dróg publicznych, a jedynym sposobem wydostania się z domu jest łódka lub pieszy spacer. Idylliczny krajobraz, nieprawdaż? Poprzecinane siatką niezliczonych kanałów domostwa mają dociągniętą elektryczność i kanalizację (część z nich), miasto zadbało także o drewniane kładki, umożliwiające pieszą komunikację. Są w całkiem niezłym stanie, jak na Ukrainę, choć po deszczu bywa ślisko.
Im dalej, tym biedniej
Zostawiamy Ładę przy betonowym moście, obok nieczynnego młyna. Kilka kroków i zagłębiamy się dosłownie w inny świat. Wąska na grubość dwóch desek kładka prowadzi nas wzdłuż pokrytego grubą warstwą rzęsy kanału, nad którym ciągnie się szpaler jednorodzinnych domów. Zza parkanu z prawej szczeka pies, mostkiem od przodu podąża w naszą stronę poczciwa staruszka z dwoma kozami. Ustępujemy jej miejsca, uśmiecha się promiennie.
Dwa kilometry w linii prostej od pozostawionej Łady – tu odległości między domami są większe. Mijamy doszczętnie spalony budynek i pokrytą mchem łódź – tutaj już chyba nikt nie mieszka. Przy okazji widzimy, z czego zbudowany był dom – gruba warstwa słomy pokryta gliną i zewnętrzną warstwą tynku. Dochodzimy na skraj ostatniej wyspy. W końcu trochę przestrzeni – stoimy na pomoście nad szerokim kanałem Biełgorodskim, który, jako jedna z wielu odnóg Dunaju, wartko płynie w stronę morza Czarnego. Stąd zgarnia nas pan Serioża, szczerze zdziwiony nieoczekiwanym pojawieniem się innostrańców u progu jego domu. Dalszą część historii już znacie.
Kasia, państwo Rita i Serioża i kot.
Skąd to porównanie?
Nie będę czarował. Prawda jest taka, że ukraińska Wenecja ze swoim włoskim oryginałem ma tylko jedną wspólną cechę. Kanały. Dziesiątki kanałów. Ani nie przyjeżdżają tu autokarami hordy turystów z różnych stron świata, ani po drewnianych mostkach nie przechadzają się wpatrzone w siebie zakochane pary. Nie kupimy też kiczowatych magnesów na lodówkę, które nabędziemy bez trudu w Kijowie czy Odessie. Zamiast gondoli strupiałe motorówki, a zamiast zabytków z listy Unesco – pełna sielskość i autentyczność.
A wokoło tylko woda
Początki Wilkowa (jeszcze nieznanego jako ukraińska Wenecja) sięgają 1746 roku – wówczas osiedlili się tutaj pierwsi ludzie. Nietrudno zgadnąć, że mieszkańcy trudnili się głównie rybołóstwem, co pozostało do dziś. Jednak w międzyczasie w Wilkowie powstało kilka zakładów przemysłowych – m.in. fabryka lnu, cegielnia. Konstruowano też tutaj łodzie i mniejsze statki. Do miasta sprowadzili się ludzie – miejsce na osiedlanie się było jednak ograniczone. Podjęto decyzję o przekopaniu części lądu (między kanałami Oczakowskim i Biełgorodskim). Gdy uregulowano przepływ wody, rozpoczęto wzmacnianie lądu – w szczególności brzegów bezpośrednio nad nowo powstałymi kanałami. Wykorzystano do tego wysuszone trzciny i glinę. Na tak przygotowanym podłożu rozpoczęto budowę domów. Początkowo były to wyłącznie sezonowe chatki rybackie, z czasem ludzie zaczęli się osiedlać tu całorocznie.
Tak powstała jedyna w swoim rodzaju miejscowość, będąca zamieszkałą wyspą wokół rozległej połaci podmokłego ujścia Dunaju do morza Czarnego. Ukraińska Wenecja szybko stała się ciekawostką samą w sobie – choć nie na tyle, by turystyka stała się główną gałęzią zarobku.
Na końcu Dunaju
Wspomniany na początku „nulowy kilometr”, to po prostu zerowy kilometr Dunaju. Termin często używany w tych stronach w branży turystycznej – to tam płynie większość wycieczek z Pelikan City, zlokalizowanego na krańcu miejskiej części Wilkowa.
Samo miejsce zasługuje na uwagę. Możemy się tu przespać w bungalowach, drewnianych domkach lub rozbić swój namiot. Pelikan City znajduje się bezpośrednio nad szerokim kanałem Oczakowskim i ma swoją przystań. Oferta wycieczek drogą wodną jest bardzo szeroka – od wynajmu małej, trzyosobowej łodzi na kilka godzin, po duży statek „Pelikan” i rejsy do pierwszego kilometra Dunaju. A tam, rzecz jasna, pamiątkowe zdjęcie ze specjalnym pomnikiem.
Choć pogoda wybitnie nie zachęcała, wykupiliśmy z Kasią dwugodzinną wycieczkę łodzią do zatoki Solonyj Kut, by trochę popodglądać liczne w tym miejscu ptactwo. Nie jestem ptasiarzem, więc, pozwólcie – pominę temat zachwycania się konkretnymi gatunkami. Wiem tyle – były ładne, kolorowe i nie były pelikanami, które ponoć pokazują się dość chętnie przy ładniejsze aurze.
Ceny takich wycieczek niestety stoją na poziomie europejskim (za trzymiejscową motorówkę zapłaciliśmy ok. 200 zł). Dokładny cennik zamieszczam poniżej. Opcjonalnie możemy polecić wycieczki z rumuńskiej Tulczy. Do zerowego kilometra nie dopłyniecie, ale ptactwo i widoki na rozlewiska równie ciekawe, a sporo taniej (pewnie dlatego, że jest większa konkurencja).
Siatka ryb z prezencie
Tymczasem wróćmy do państwa Rity i Serioży, tych z ostatniego domku. Dzięki naszej iście podstawowej znajomości rosyjskiego, mogliśmy się porozumieć nie tylko mową ciała. Nie wiadomo kiedy zeszli się sąsiedzi z dzieciakami i przy skromnej, drewnianej ławeczce zaczęło robić się tłoczno.
A pani Rita? Cóż to była za wspaniała kobieta, nieba by nam uchyliła! Przepraszała, że nie przygotowana, ale nie spodziewała się gości. Za to jutro zaprosi nas na obiad, dziś niestety tylko czsonkowe pampuszki, słodkości i herbatka. Mąż, naturalnie, uraczył nas domowym winem, które chyba jeszcze do końca z niego nie wyparowało po wczorajszym świętowaniu urodzin. Głupio nam było zderzyć się z tak nieoczekiwaną dobrocią – a miało być jeszcze bardziej. Jedna z sąsiadek zaciągnęła nas cichaczem do domu i obdarowała sześcioma zmrożonymi na kość rybami. Każda na oko miała z 30 cm długości. Jak się domyślacie, o odmowie nie chciała słyszeć. I co my teraz z nimi zrobimy?
Na obiedzie finalnie się nie pojawiliśmy, tego samego dnia planowaliśmy dojechać jeszcze do Sergiejewki – podupadłego kurortu nad morzem. Oczywiście wpadliśmy na chwilę do przemiłych Ukraińców by się pożegnać i zostawić mały prezent.
Zobacz także:
![Naddniestrze: obchody Dnia Zwycięstwa [FILM] Naddniestrze: obchody Dnia Zwycięstwa [FILM]](https://www.gdzielosponiesie.pl/wp-content/uploads/2019/06/DSC_0162-300x200.jpg)

